Loga

   Stowarzyszenia Wychowanków
   Studiów Rolniczych UJ-WSR-AR-UR w Krakowie

    Uniwersytet Rolniczy w Krakowie

plik svg - godło

XVII. Antyfeminista

  Prof. Michał Wójcicki był specjalistą z zakresu maszynoznawstwa rolniczego i kierował Katedrą Mechanizacji Rolnictwa (po jego powojennej repatriacji ze Lwowa - Dublan do Krakowa). Nie tyle nie lubił studentek co był przekonany, że niełatwa dziedzina konstrukcji maszyn i ich eksploatacji jest domeną mężczyzn, a nie pań. To przekonanie było w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku uzasadnione: obsługa traktorów, snopowiązałek, sieczkarni polowych, kombajnów do zbioru ziemiopłodów itd. wymagała dużej fizycznej siły i była brudna — po prostu.

W każdym razie Profesor był dość opryskliwy wobec studentek, niekiedy nawet na pograniczu niemiłych zachowań. Gdy w sali wykładowej było kilkanaście studentek, a tylko jeden student odwoływał wykład mówiąc, że wykład można rozpoczynać tylko wtedy gdy na sali obecne są przynajmniej trzy osoby — a jest tylko dwie: on i ten jeden student. Pytaniem czy koń ciągnie pług, czy pcha pług, „oblał” kilkanaście studentek, bo każda odpowiedziała, że koń pług ciągnie. Koń w istocie pcha pług (mimo, że znajduje się przed pługiem), co może i dzisiaj dla wielu studentów nie jest w pełni zrozumiałe (koń bowiem pcha pług napierając swym ciałem na chomąto łączące je z pługiem odpowiednią uprzężą). Ale potocznie mówi się: koń ciągnie pług, choć fizycznie jest to niepoprawne.

Podobno w annałach posiedzeń Senatu naszej Uczelni jest zapisana nieco frywolna wypowiedź Profesora. Otóż odbywała się już dość długo trwająca dyskusja na temat  czy domy studenckie powinny być koedukacyjne. Jeszcze na początku lat 70-tych były akademiki tylko męskie i tylko żeńskie, a odwiedziny płci przeciwnej w tych akademikach były mocno ograniczone (do kilku godzin w kilku tylko dniach).

Byli w Senacie zwolennicy i przeciwnicy koedukacyjności akademików (jak nazywano wówczas domy studentów). Aby przerwać długą dyskusję prof. Wójcicki mówi tak: „Proszę Państwa jestem za wprowadzeniem możliwości zamieszkania studentów w akademikach studentek, a studentek w akademikach studentów. Należy jednak studentkom zaszyć…, a studentom zawiązać… Podobno tak dosłownie (lub w zbliżonej formie) są te słowa zapisane w protokole z posiedzenia Senatu.

W sali zapanowała konsternacja. Pierwsza zareagowała prof. Aniela Kozłowska (Botanik) mówiąc: „Jest Pan chamem Panie Profesorze”. Co się działo dalej w Sali Senackiej nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że prof. A. Kozłowska unikała Profesora Wójcickiego, a widząc go na ulicy przechodziła na jej przeciwną stronę.

 Powyższą opowieść zasłyszaną od Profesora Staszka Rożka, zapisałem by utrwalić oryginalność zachowań starej kadry profesorskiej. Dziś taka oryginalność zachowania  prof. M. Wójcickiego byłaby nie do pomyślenia…

 

Tadeusz Juliszewski

 

I. Student na „dziekańskim”

  Historia, którą opowiem, nie jest o studencie na urlopie dziekańskim chociaż – pośrednio - on tą historię pozwolił mi poznać. Jest to historia o miłości: do gór i do kobiety. Obie prawdziwe, lecz jedna szczęśliwa, druga nieszczęśliwa.
   Zdarzyło się to ponad 30 lat temu, w „Murowańcu” na Hali Gąsienicowej - chyba w listopadzie. Dotarłem tam z żoną późnym wieczorem (przez Skupniów Upłaz) by zarezerwować miejsca w schronisku dla naszej kilkunastoosobowej, turystycznej grupy, rodziców i dzieci, na zimowisko w czasie zimowych ferii. Co roku wyjeżdżaliśmy to tu, to tam - tym razem miało to być schronisko w „Murowańcu”.
   Listopad nie zachęca do wędrówek po górach: dzień krótki, mglisto, zimno, wyżej leży już śnieg. Tak było i tym razem - ale schronisko było dość wypełnione  turystami.
   Zachodzę do recepcji, by zapytać o nocleg i spotykam za stołem jednego z moich studentów, który mówi, iż tu jest właśnie jego miejsce pracy. Zmuszony był wziąć urlop dziekański (to były czasy, gdy brak zaliczenia, niezdany egzamin zmuszały właśnie do urlopu). Ponieważ to nie ja doprowadziłem go do „dziekanki”, student życzliwie zaoferował nam 3-osobowy pokój, obok recepcji (jak wiadomo w „Murowańcu” są tylko zbiorowe sale noclegowe nazywane niekiedy przez turystów „trumnami” przez charakterystyczny kształt ścian, sufitu oraz deski, które je tworzą). Oczywiście chętnie przystaliśmy na ofertę noclegu, mimo iż student wspomniał, że gdyby nocą ktoś jeszcze dotarł do schroniska, to zostanie dokwaterowany  do naszego pokoju.
   Po kolacji, po godzinie 22giej, udaliśmy się na nocleg wybierając piętrowe łóżko: ja na górze, żona na dole. Żona zasnęła szybko, mnie sen jednak omijał i przewracałem się z boku na bok w ciemnościach (jak wiadomo prąd elektryczny w „Murowańcu” jest z generatora, wyłączanego bodajże o 22giej właśnie). Było już dobrze po północy, a sen wciąż nie przychodził…
   Wtem słyszę, że cichutko, na palcach, ktoś wchodzi do pokoju po ciemku, rozbiera się i kładzie do sąsiedniego łóżka. Jest bardzo cicho, ale wiem, że ten ktoś nie śpi. Po dłuższej chwili mówię w ciemności:
„Coś trudno dzisiaj zasnąć”.
„Rzeczywiście. I ja po podróży tez nie mogę zasnąć” odpowiada męski głos.
„A skąd Pan przyjechał?”
„Ze Szczecina”.
„Ze Szczecina! To kawał drogi! Chciało się Panu jechać, niemal z nad morza, w góry o tej porze roku?”
„Wie Pan: przyjeżdżam to raz, dwa razy w roku, bo moja praca pozwala mi na to.”
„A co Pan porabia, jeśli można spytać?”
„Jestem palaczem w kotłowni. Po 12godzinnej, nocnej zmianie, mam prawo do 24godzinnego wypoczynku. Wsiadam wtedy do pociągu ze Szczecina do Przemyśla, wysiadam w Krakowie, skąd autobusem jadę do Zakopanego. A dalej tutaj już pieszo”.
   Zaintrygowany tym wyjaśnieniem - przyznacie, że niewielu jest palaczy w kotłowniach, którzy przejadą 800km, by wyjść w góry i powrócić z powrotem do pracy w ciągu 1 doby - kontynuuję rozmowę:
„Zapewne lubi Pan góry bardzo, decydując się na tak męczącą eskapadę.”
„Owszem, bardzo lubię przebywać w górach, przyjeżdżam TU WŁAŚNIE z innej przyczyny.”
„Pewnie jestem zbyt wścibski, ale czy może Pan powiedzieć dlaczego?”
   Po chwili milczenia palacz – Wędrowca zaczął opowieść:
„Zakochałem się w dziewczynie. Byliśmy razem już dłuższy czas i wydawało mi się, że i ona mnie kocha. Zaczęliśmy mówić o małżeństwie, co sprawiło, iż czułem się najszczęśliwszym mężczyzną na świecie - tak bardzo byłem zakochany w mojej najpiękniejszej, najlepszej… Przygotowania do ślubu postępowały dość szybko i liczyłem dni, gdy będziemy mężem i żoną. Dzień ślubu był tuż, tuż a moja dziewczyna mówi mi, któregoś dnia, nagle i nieoczekiwanie: Wiesz ja Ciebie nie kocham tak mocno by zostać Twoją żoną. Myślę, że będzie dla nas najlepiej, gdy się rozstaniemy.”
Nie przerywałem mojemu rozmówcy, zwłaszcza, że usłyszałem jak zmieniła się barwa jego głosu przy ostatnich słowach. Po chwili kontynuował:
„Mimo moich próśb i wysiłków dziewczyna odeszła ode mnie. Rozpacz jaka mnie wtedy ogarnęła, pchnęła moje myśli ku samobójstwu. Postanowiłem zakończyć swoją mękę tutaj w górach.”
Nadal milczałem. Kto z Czytelników jest mężczyzną i był kiedyś nieszczęśliwie zakochany, wie dobrze co mógł przeżywać mój rozmówca.
„Była zima, Przyszedłem po południu do „Murowańca” i udałem się dalej w kierunku Świnicy. Jest tam takie podejście zwane „Siodłem”, gdzie po zamarzającym śniegu, przy zachodzącym słońcu, wdrapywałem się ku górze - by zamarznąć z rozpaczy. Gdy ostatnie promyki słońca ślizgały się po przełęczy - niebo było czerwone i błękitne zarazem, śnieg skrzył się, żaden powiew wiatru nie zakłócał ciszy- spojrzałem na piękny, otaczający mnie świat. Doznałem niezwykłego, niesamowitego uczucia piękna gór, które mnie otaczały (i które miały mi odebrać życie…). I nagle zapragnąłem żyć tak bardzo, jak nigdy dotąd ! Niestety zejście na dół, czy poruszanie się gdziekolwiek, nie było możliwe. Zapadł zmrok, a stopiona powierzchnia śniegu zamieniła się w twardy lód, który groził upadkiem w przepaść przy każdym kroku. Wczepiłem się z całych sił rękami i nogami w śnieg, skuliłem, owinąłem czym tam jeszcze miałem w plecaku, przygotowując się do nocnego biwakowania. Głośno zwróciłem się do Pana Boga: Boże, jeśli pozwolisz mi się ocalić to będę wiedział, że miłość jaką darzyłem tą dziewczynę nie była aż tak wielka i - być może - dasz mi jeszcze szansę na nową miłość. Jeśli jednak zamarznę tutaj, to będzie znaczyło, że większej miłości niż ta, którą przeżywałem, nie ma.”
Po chwili nieszczęsny palacz mówił dalej:
„Przeżyłem. Noc była bezwietrzna i niezbyt mroźna. Gdy rano słońce oświetliło otoczenie powoli zszedłem do „Murowańca”. I teraz powracam tu raz, dwa razy w roku, by przypomnieć sobie tamtą noc.”
   Zamilkliśmy i ani jedno słowo nie zostało wypowiedziane tej nocy w ciszy schroniska.
   Rano obudziłem się i ze zdziwieniem stwierdziłem, że łóżko obok jest puste. Leżały na nim jednak plecak i jakieś części garderoby. Szybko wymyłem twarz i zbiegłem do jadalni, by odnaleźć mego, nocnego, rozmówcę. Nikt z nielicznych tam obecnych, nie pasował do mego wyobrażenia o nim. Wyszedłem więc przed schronisko. I co widzę: jakiś mężczyzna zbiera śnieg z okiennego parapetu, wkłada go do aluminiowej menażki, zaczyna topić igotować na palniku (prymusie), paląc denaturat (były kiedyś takie turystyczne ekwipunki…).
„Dlaczego nie skorzysta Pan z herbaty w schronisku?”- zagaduję.
„Ech, nie ma to jak herbata ze stopionego śniegu. Niech Pan spróbuje - mówię Panu nie ma smaczniejszego, porannego napoju”- słyszę głos mego nocnego rozmówcy!
Dalsza cześć naszej rozmowy nie ma żadnego znaczenia. Ważna jest ta opowieść, którą usłyszałem w nocy.
Nigdy już nie spotkałem mojego rozmówcy, choć w „Murowańcu” byłem wielokrotnie i wciąż tam zachodzę.
Może ktoś zręczniej spisałby tą niezwykła historię, ja opowiedziałem jak potrafię. Zaręczam, że wszystko jest w niej prawdziwe: miłość, góry i student na urlopie dziekańskim.

Tadeusz Juliszewski
Wydział Inżynierii Produkcji i Energetyki

II. Egzaminy

   Nasz kolega, prof. Staszek Rożek, opowiedział mi niedawno historię egzaminów u Prof. Lityńskiego (Chemia rolna) z lat 60-tych ubiegłego wieku. Opiszę ją tak jak zapamiętałem i dodam swoją: o egzaminie z fizyki (u Mgr Łazarskiego i Doc. Jagielskiego).
Może zachęci to Koleżanki i Kolegów do napisania historii swoich, niezwykłych, egzaminów ?
Otóż Staszek Rożek powiada, że Prof. Lityński miał psa, jamnika. Pies towarzyszył Profesorowi także na wykładach. Wtedy studenci chodzili na wykłady częściej niż obecnie… Pies, w jakiś sobie znany sposób, potrafił zapamiętać tych studentów, którzy regularnie na wykłady Profesora Lityńskiego uczęszczali. Było to niezwykle ważne podczas ustnego egzaminu.
Profesor Lityński egzaminował w swoim gabinecie, gdzie na fotelu drzemał jamnik - nieodłączny towarzyszysz Profesora. Jamnik otwierał oczy i spoglądał na wchodzącego na egzamin studenta. Jeśli zamykał oczy - było dobrze: rozpoznawał studenta z wykładów. Jeśli warczał - było źle: nie pamiętał studenta i jego (studenta) szanse na pozytywny wynik egzaminu były znikome. Wszyscy studenci starali się obłaskawić jamnika kiełbasą i innymi smakołykami by ich zapamiętał na wykładach. Podobno jamnik tak przybrał na wadze, iż zachorował z nadwagi. Niezbędna była operacja. Operację przeprowadzał Profesor Ewy - zakończyła się niepowodzeniem… Nie dowiedziałem się czy studenci byli z tego powodu  zadowoleni; Profesor Lityński był nieszczęśliwy z pewnością …
Egzamin z fizyki - na pierwszym roku studiów, po pierwszym semestrze-  budził u niektórych studentów przerażenie. Trzeba pamiętać, że w tych czasach - lata 70te - brak zaliczenia, lub niezdany egzamin, oznaczały skreślenie z listy studentów ! Fizykę zdawaliśmy u Doc. Jagielskiego lub Mgr Łazarskiego. Obydwaj egzaminowali odmiennie: Doc. Jagielski sprawdzał czy ktoś „wykuł” na pamięć jego wykłady, a Mgr Łazarski sprawdzał czy student „rozumie” fizykę. Tak też przygotowywaliśmy się do egzaminu: dziewczęta na ogół uczyły się na pamięć z notatek wykładowych, część kolegów podejmowała ryzyko „rozumienia” fizyki.
Na egzamin oczekiwaliśmy na bocznej klatce schodowej, przed wejściem do ówczesnej Katedry Fizyki. Kto zna tą klatkę schodową ten wie, że przemieszczanie się po niej kilku osób na raz jest bardzo trudne - klatka jest wąska. Gdy więc otwierały się drzwi gabinetu Docenta Jagielskiego wszyscy, którzy uczyli się „na rozumienie” fizyki uciekali w popłochu klatką schodowa w dół. Pozostawali ci, którzy „ryli” fizykę na pamięć. Gdy otwierał drzwi Magister Łazarski „na łeb na szyję” umykali ci, którzy „ryli” na pamięć. Mieliśmy więc szansę na jogging - jakby to dzisiaj nazwać – wokół egzaminacyjny.
Do dziś pamiętam, że Magister Łazarski zapytał mnie gdzie poleci nietoperz, gdy wpadnie przez okno do pokoju i dlaczego widzę się w szybie okiennej nocą (w oświetlonym pomieszczeniu), a nie widzę się w ciągu dnia. Uzyskałem ocenę 4.5.

Tadeusz Juliszewski

III. Smreki na Turbaczu

   Jeden z moich studentów, inicjały WL, zakochał się w dziewczynie, inicjał imienia H., która była recepcjonistką w schronisku na Turbaczu. Było to jakieś 40 lat temu. Wykorzystywałem nieuprzejmie to uczucie do rezerwacji noclegów w tym sympatycznym miejscu. (Jeśli mnie pamięć nie myli, schroniskiem kierował jeszcze przedwojenny harcerz nazwiskiem Wiatr - niezwykle dbający o porządek w schronisku i dobre samopoczucie turystów). Rezerwacja noclegu w niewielkim pokoju - a nie w zbiorowej sali - nie była łatwa, bo na Turbaczu zawsze było pełno turystów. Z niewielką grupą moich przyjaciół mieliśmy jednak zawsze wygodne pomieszczenie na nocleg na niekiedy całonocne rozmowy - WL telefonował do swej dziewczyny, mówiąc, że ją odwiedzi, a przy okazji prosi o rezerwację noclegu dla swoich wykładowców. Zawsze nocowaliśmy komfortowo.
Raz do roku, zimą, spotykaliśmy naszych Kolegów z Bydgoszczy: Jaśka i Wojtka. Jasiek był małomówny, mógł milczeć w towarzystwie cały wieczór, Wojtek zaś potrafił mówić - interesująco i wesoło - bez przerwy. Nasze spotkanie, zawsze w zimie - gdy Jasiek z Wojtkiem przyjeżdżali na narty - połączone było z akcją poszukiwania butelki spirytusu zakopanej jesienią pod jednym z drzew. Kto bywa na Turbaczu ten wie, że zimą bywa tam i półtorametrowa warstwa śniegu. Najpierw więc były poszukiwania: które to drzewo? Czasem dopiero trzeci czy czwarty świerk był poszukiwanym miejscem. Następnie - by nie rozbić butelki - należało zamrożoną ziemię usunąć z wierzchniej warstwy. Zdarzało się, że cała akcja - przy świetle latarek - trwała kilka godzin. Wcale nas to nie męczyło, bo żarty i rozmowy - no i nadzieja na wydobycie butelki z jej zawartością - dodawały nam siły.
Źródlana woda na Turbaczu zmieszana z zawartością butelki - konsumowana- niekiedy niemal do rana - sprzyjały turystycznym rozmowom. Powtarzały się te spotkania  przez wiele lat - co w tym czasie robili WL i H: nie wiem, bo przebywali w innym pokoju. Pobrali się później i są do dziś szczęśliwym małżeństwem.
Nie wiem jakie były dalsze losy Jasie i Wojtka. Dziś wspominam ich, H i WL - oraz tą niezwykłą atmosferę, którą miał dla mnie wtedy Turbacz…

Tadeusz Juliszewski

IV. Smutek rozstania

   Obecny Dom Studencki „Bratniak” w latach 70-tych nosił nazwę „Blokada”. Na pytanie: „Gdzie mieszkasz?” odpowiadało się krótko: „W Blokadzie” (lub „Na Ziajówie”). Pięć lat spędzanych w tym „akademiku” powodowało, że zapisał się w pamięci mieszkańców, jako miejsce niezwykłe. Do wspomnień o wesołych i smutnych wydarzeniach, jakie tam miały miejsce, absolwenci ówczesnej Akademii Rolniczej (wcześniej Wyższej Szkoły Rolniczej) wracają dziś z niegasnącym sentymentem.
W czerwcu, gdy rozpoczynały się egzaminy dyplomowe, ogarniał nas lekki smutek, który narastał i narastał - mimo, że pomieszany był z radosnym świętowaniem ukończenia studiów. Absolwent - tuż po egzaminie magisterskim - witany był przez kolegów z głośników umieszczonych w oknach pokoi na pierwszym piętrze. Dowcipne słowa powitania przez kolegów rozlegały się na całej długości ulicy Ziaji (obecnie ul. Jabłonowskich). Dzień w dzień (noc w noc…) trwały „mocno zakrapiane” spotkania koleżeńskie tych, którzy ukończyli studia w danym dniu, z tymi którzy byli jeszcze przed egzaminem dyplomowym.
Z dnia na dzień dom studencki pustoszał jednak… Po dwóch, trzech, dniach (zdarzało się, że i po tygodniu) kolejni absolwenci opuszczali na zawsze ukochaną „Blokadę” z przeczuciem, iż z niektórymi  koleżankami i kolegami być może nigdy już się nie spotkają… Wiedzieliśmy dobrze, że dobiegł końca czas młodzieńczej fantazji i beztroski w naszym życiu. Smutek narastał, gdy na korytarzach spotykało się coraz mniej kolegów, a światła zapalały się wieczorem tylko w nielicznych oknach. Zamierały rozmowy we wspólnych wówczas łazienkach i  śpiewy w pokojach. W stołówce, zawsze gwarnej, już tylko nieliczni przychodzili na posiłki. Wyjeżdżających z walizkami żegnaliśmy, jak żegnało się w XIX wieku emigrantów wyjeżdżających za ocean - w przeczuciu, że nam bliskie osoby jakby znikają … Pod koniec czerwca tętniąca życiem „Blokada” milkła, gdy ostatni absolwenci (z łezką w oku) oddali klucze od swoich pokoi p. Jasiowi Kądziole (jeden z portierów).
     Smutek w życiu człowieka może mieć różne przyczyny. Takimi przyczynami są rozstanie z miejscem, gdzie się długo przebywało, i rozstanie z osobami, z którymi spędziło się wspólnie lata. Smutek rozstania z „Blokadą” jest w pamięci wielu jego mieszkańców, choć był przecież tylko epizodem w ich życiu. Gdy słychać słowa piosenki Agnieszki Osieckiej „W żółtych płomieniach liści”, w wykonaniu Łucji Prus i Skaldów, ten smutek rozstania jest jakby większy…

Tadeusz Juliszewski

V. Pomoc studencka

   Działo to się w latach 70 ubiegłego wieku. Studenci mieszkający w czteroosobowym pokoiku nie byli rówieśnikami, lecz wszyscy pochodzili ze wsi. Jeden z kieleckiej, drugi krakowskiej, trzeci z myślenickiej a najstarszy Czesław z rzeszowskiej. Koedukacyjny  Dom Studencki „Blokada” przy ul. Ziaji  w Krakowie tętnił życiem. Tu mieścił się Klub ,,Pod Budą”, do którego schodziła się wiara z całego Krakowa. To tu nawiązywano znajomości popijając herbatkę, lub kawusie z ciasteczkiem, dyskutując o wszystkim, ale najczęściej o ciuchach płci przeciwnej, zaletach i wadach wymieniając uprzejmości. Dla umiejących tańczyć, zabawa była wielką przyjemnością.  Pozostali mający dwie lewe nogi, mogli sobie tylko popatrzyć zazdroszcząc uczestnikom zabawy.  Jednak samodzielna nauka  czyli ,,wkuwanie” każdy musiał zrobić  sam w pokoiku, w czytelni a niektórzy pytali się nawzajem siedząc w grupie. W tym to czasie ZSP podjęło decyzję , że studenci starszych lat pomagać będą studentom lat pierwszych, nie dających sobie radę. Jednym z wielu, którzy podjęli się tej niewdzięcznej korepetycji był zdolny i wesoły student 5 roku, dość dobrze grający na harmonii i akordeonie. Jednym słowem dusza towarzyska i dobry kompan. Jak dotąd - mimo ukończenia służby wojskowe i rzeczonych studiów – nie miał szczęści u dziewczyn . 
Czesław podjął się uzupełnić w wiedzę góralkę Marysię, jedynaczkę, oczko w głowie całej rodziny. Było to trudne, prawie niewykonalne   ponieważ, dziewczyna miała duże braki. Gdy już zdawało się, że ta pomoc zda się ,,psu na budę” aż do pewnego wieczoru, nauka przyniosła owoc i to jaki.
Wtedy to Czesław wpadł, jak bomba do pokoju z krzykiem ,,żenię się”. Koledzy słysząc to najpierw zamarli, a za chwilę zaczęli się naśmiewać, że chyba z kozą, lafiryndą z ulicy lub ze staruszką panią z Plant. Czesław zbladł lecz ciągle powtarzał  ,,żenię się” , „żenię się”. Współmieszkańcy razem zapytali z kim. Wreszcie wyjąknął ,,z Marysią” - jest w ciąży, to ta co ją uczyłem .
Koledzy z pokoju zdrętwieli lecz po chwili krzyknęli „ty wariacie”.  Słyszeli w wielu opowiadaniach, że w obronie dobrego imienia górale srodze się mścili. A szczególnie swoich córek. Padło pytanie, co teraz zrobisz. Padła odpowiedź ,,jadę do teściowej”. Koledzy odradzali namawiając, aby spokojnie kilka razy wszystko przemyślał, ale Czesław był nieugięty w swoim postanowieniu. Krzyknął ,,Mietek pożycz garnitur, Andrzej krawat , Leszek kapelusz”. Po kilku minutach Czesław był ubrany ,,jak stróż do kościoła”. Krzyknął cześć i wypadł z pokoju. Pozostali mieszkańcy pokoju siedli przy ,,herbatce z prądem” i dyskutowali do późnych godzin nocnych jak dalej potoczą się sprawy.
Tuż przed godz. 20 wpadł zmęczony, zmartwiony i wściekły ,,żonkoś”.
   Od progu zaczął opowiadać jak to otworzył sobie bramkę przed chatką górali i po powiedzeniu ,,Dzień dobry” przyszłej teściowej jeszcze przed progiem przeszedł do rzeczy;
,,Jestem Czesław, my się z Marysią kochamy, Marysia jest w ciąży, będziemy mieć dziecko”.
   Góralka stanęła, wystraszona szeroko otworzyła oczy – głos jej zamarł i zdawało  się, że zaraz upadnie. Nagle odzyskała wigor i głos i krzyknęła „coś pan zrobił z moim dzieckiem !”, skoczyła przez próg złapała miotłę i krzycząc „Marysiu, dziecko kochane, co ja teraz zrobię” biła stojącego jak słup kawalera. Ten nie spodziewając się takiej reakcji oganiał się rękami przed miotłą. Widząc, że kobieta wpadła w furię odskoczył, zdjął kapelusz, ukłonił sie i powtarzając kilkakrotnie ,,Do widzenia,, opuścił pośpiesznie podwórko. Złapał pierwszy lepszy pojazd i przyjechał do akademika.
   Góralka stanęła oparta na długim stylu miotły ze strachem w oczach spoglądała to na prawo to na lewo czy czasem ”życzliwi” sąsiedzi nie widzą całego zdarzenia.  Jej plany i nadzieje zawaliły się. Liczyła, że kochana córeczka wykształci się, i cała wieś będzie jej zazdrościć a śwarne cepry będą podchodzić i słać swatów.  Bogate gaździny będą się jej kłaniać . A może trafiłby jej się doktor, inżynier z miast,  albo ktoś lepszy,  z workiem dudków. Teraz tylko wstyd i sromota.    Tak rozmyślając weszła do chałupy, siadła przy stole oparła splecione ręce na stole, oparła na nich głowę i zapłakała.
Im dłużej rozmyślała tym więcej wylewał łez. Zdawało jej się , że to tylko chwila.  Aż słysząc skrzyp otwieranych drzwi, podniosła głowę i ujrzała radośnie wchodzącego męża . Ten jednym spojrzeniem dostrzegł w oczach żonki ból, strach i rozpacz. Zapytał  „ociec umarl, ktoś kogoś zabił - wyrzec choć słowo”. Kobieta znów przypomniała sobie o tragedii jaka ją spotkała i zaczęła zawodzić „córuś moja ,córuś coś ty nam zrobiła”. Tego było za dużo nawet na tak spokojnego górala. Podbiegł do żonki , ścisnął w pół i krzyknął „mów co się stało”. Wystraszona tym krzykiem, jąkając się, wyrzucała jak karabin maszynowy. „Był tu chłopok , powiedział , że kocho Maryśkę i będą mieć dziecko” znów zawodząc . „Cicho już cicho” - mów dalej. Kobieta czule tulona przez chłopa – a to się nie często zdarzało, zaczęła kolejno opowiadać  o całym zdarzeniu. Żona licząc na uznanie męża, zadała pytanie. „Dobrze go przegoniłam co…?”. Mąż na chwilę zamilkł, pomyślał i odpowiedział , „coś ty narobiła !”. Powoli i spokojnie zaczął jej tłumaczyć, że kawaler wart był bury i  nie kija, a nawet przejechania ciupagą po grzbiecie, ale z drugiej strony przeganiając go zostanie w domu córka przy nadziei i to będzie dopiero wstyd.
Na całe szczęście , że zapamiętała jego imię . Postanowili razem ,że trzeba jak najszybciej się z nim skontaktować – najlepiej tego samego dnia.
A  Czesław wciąż krążył po akademiku pytany przez współlokatorów o całe zajście. Takie zdarzenie było  „bombą roku” .
Nagle portier rozdarł się na cały głos „Czesław, teściu dzwoni”.  Czesław od dawna czekał na tą wiadomość. Biegł , skacząc po trzy schodki z trzeciego piętra do portierni – w domu studenckim był tylko jeden telefon  na portierni.
Po krótkiej rozmowie, rozanielony wpadł jak bomba nie do  piwnicy lecz pokoju z krzykiem „chłopaki szybko; buty, garnitur, krawat i kapelusz - teść mnie poprosił o przyjazd”.
   Dalej państwo wszystko przebiegło normalnie. Marysia wzięła ślub, urodziła córeczkę, Czesław został belfrem w technikum rolniczym i przez długi czas  kochali się aż z niedostatku bogactwa kochająca  żona załatwiła wyjazd do USA.
Ale to już kolejna opowieść .

Jan Chodziński (studia na Wydziale Rolniczym w latach 1970 – 1975).

VI. Byt kształtuje świadomość

   Zachęcam moich kolegów i koleżanki, by zapisywali swoje „Historie niezwykłe” i umieszczali na stronie www naszego Stowarzyszenia. Na razie moje zachęty są mało skuteczne… Opisuje więc wydarzenie, jak mi je opowiedziała Małgosia Jensen (sama nie zdecydowała się historii opisać).
Zacznę jednak od przypomnienia postaci magistra Antoniego Günthera, byłego pracownika naszej Uczelni w Zespole Nauk Politycznych (jeśli dobrze przypominam sobie nazwę grupy tych pracowników, którzy wykładali Podstawy Nauk Politycznych oraz Ekonomię Polityczną Kapitalizmu i Ekonomie Polityczną Socjalizmu). Magister Günther, popularnie zwany Antkiem, był czarującym gawędziarzem, obdarzony niezwykłym talentem mówienia niepoważnienie o sprawach poważnych i poważnie o sprawach niepoważnych. Palił przy tym nieustannie papierosy „Sport”, a w czasie spotkań towarzyskich nie stronił od różnego rodzaju napojów. Był powszechnie lubiany przez studentów i współpracowników. Chyba był absolwentem Historii sztuki na UJ.
   Krążyły takie opowieści, że do Uczelni naszej został „zesłany” po wpadce, jaka przydarzyła mu się w Muzeum Lenina w Poroninie, gdzie pełnił funkcję dyrektora. Podobno - po całonocnym spotkaniu towarzyskim - przywitał grupę aktywistów partyjnych ze Związku Radzieckiego na progu muzeum w samych kalesonach ! Ten wstrząsający widok zarośniętego mężczyzny, który nie okazuje należytej czci miejscu i osobie, której pamięć muzeum  ma pielęgnować, spowodowała jego „zesłanie” na Wyższą Szkołę Rolniczą. Antek nie sprawiał wrażenia człowieka, który przejmuje się „zsyłką”. Podobno z braku patelni smażył też jajecznicę w kawałku rynny (także w tym muzeum) - no takie opowieści o Antku krążyły.
   Miał wszędzie znajomych, także takich, którzy znaczyli wiele w owym czasie. Pamiętam, na przykład, że będąc naczelnym redaktorem „Rerum” (uczelnianego czasopisma studenckiego) nie mogłem doprosić się o zezwolenie na druk jednego z numerów gazety w ówczesnej cenzurze (biuro cenzury mieściło się przy ul. Basztowej). Powiedziałem o tym mgr Güntherowi, który był wówczas tzw. opiekunem redakcji z ramienia Rektora Uczelni. Jeszcze w czasie rozmowy Antek (teraz tak nazywam mgr Günthera, wtedy mówiłem do niego „Panie Magistrze”; potem przeszliśmy na „Ty”) zatelefonował na ul. Basztową. Oto krótki przebieg rozmowy: Antek: „Józek, co u ciebie?” Józek (chyba tak się nazywał rozmówca): „Ano dobrze. Czego chcesz?” Antek: „Czemu nie dajesz zezwolenia naszym studentom na drukowanie gazety?” Józek: „ Niech przyjdą jutro. Dostaną.” Zezwolenie następnego dnia było.
Gdy Związek Radziecki napadł na Afganistan Antek tak tą napaść przedstawił, iż przez chwilę wierzyliśmy, że ta wojna to jednak żadna wojna, a zwykli Afgańczycy w ogóle nie wiedzą o tym, że ktoś ich najechał. Dzisiejszy dziennikarze, gdy słucham ich relacji z różnych miejsc konfliktów na świecie, są jakby naśladowcami magistra Günthera: w zależności od instrukcji też manipulują nami (słuchaczami), albo przynajmniej starają się manipulować…
Małgosia zdawała egzamin z Ekonomii politycznej wraz z Bogusiem Smoleniem. Właśnie u magistra Antoniego Günthera. Egzamin podobno szedł nie bardzo po myśli egzaminatora i zdających. Antek mówi więc (wiedząc, że Małgosia i Boguś są kabareciarzami „Pod Budą”): „Powiedzcie coś wesołego, związanego z Ekonomią polityczną, a wystawię Wam ocenę dostateczną”. Boguś po chwili namysłu: „Panie Magistrze: byt kształtuje odbyt!” Antek wybuchnął śmiechem. Do indeksów wpisał pozytywne oceny.

Tadeusz Juliszewski

VII. Lisa - czyli jak wzięto mnie za tajnego agenta

   Mój szef, Profesor Piotr Zalewski, zalecił mi lepsze opanowanie języka angielskiego (było to w 1981 r.). Rozumiałem teksty pisane, ale z artykulacją było słabo. Byłem po doktoracie i sam wiedziałem, że powinienem mówić lepiej po angielsku. 

   To mógł być rok 1983 lub 1984. Do Krakowa przyjechała Amerykanka: Lisa Groves. Sympatyczna, ładna kobieta, ok. 30-letnia, która szukała źródła utrzymania - nie mówiąc ani słowa po polsku. Cel jej wizyty w Polsce jest do dzisiaj tajemniczy dla mnie. Nieważne. Nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach ja poznałem - dość, że umówiłem się z nią (i grupą 2-3 kolegów) na lektorat języka angielskiego. Lektorat był efektywny, więc gdy po  roku wyjechałem na roczne stypendium szwajcarskiego rządu do Zürichu - mówiłem (na początku) tylko po angielsku (zanim przeszedłem na język niemiecki, który znałem wcześniej dość dobrze). Zaprzyjaźniłem się z Lisą: odwiedzała moją rodzinę, wyjeżdżaliśmy razem na narty (gdzie nastawiała zręcznie przesunięte kręgi narciarzom po wywrotkach), uczyła nas gry w baseball, a gdy wyjeżdżała na Zachód kupowała dla moich chorych znajomych nieosiągalne w kraju lekarstwa itd. 

   Pewnego razu, chyba było to w marcu, Lisa zapytała mnie czy znam musical Fiddler on the roof. Oczywiście nie znałem. Lisa mówi więc, że w (bodajże) Ośrodku Żydowskim na ul. Sławkowskiej filmowa wersja Skrzypka na dachu będzie wyświetlana i możemy musical razem zobaczyć. Przystałem na to chętnie i ubrany w szary prochowiec, w głębokiej czapce na głowie (marzec- zimno!) wchodzę do nieogrzewanej sali. Ludzie jeszcze nie siedzą na krzesłach, tylko rozmawiają między sobą. Jak się domyśliłem byli to młodzi Żydzi w wieku studenckim. Do dziś czuję ich niespokojne, podejrzliwe, spojrzenia skierowane na mnie: oto nieproszony goj przyszedł na projekcję: z pewnością tajny agent, przyszedł szpiegować ! Nikogo w Sali nie znałem i doprawdy poczułem się bardzo nieswojo. Na szczęście po chwili przyszła Lisa - prawdopodobnie znana już osobom zgromadzonym w sali - więc atmosfera nieco się rozluźniła zwłaszcza, gdy przywitałem  się z Lisą serdecznie i rozpoczęliśmy rozmowę. W przerwie wyświetlania filmu nadal byłem jednak przedmiotem obserwacji, bo wciąż siedziałem w moim płaszczu w czapce na głowie - z powodu zimna ! W płaszczach i jarmułkach na głowie siedzieli także pozostali widzowie. Aby Czytelnik lepiej odczuł sytuację, proszę by pamiętał, że było to tuż po zakończeniu stanu wojennego. Do dziś, gdy oglądam po raz kolejny ten mój ulubiony musical, przypominam sobie podejrzliwe spojrzenia skierowane na mnie na ul. Sławkowskiej…

  Lisa wyjechała z Polski do Japonii - chyba w 1987 roku. Podobno podjęła tam pracę jako operator taranu do rozbijania ścian wyburzanych budynków. Niezwykła kobieta. Zostawiła mi książkę z interpretacją historii Świata w wersji jakiegoś nie znanego odłamu religii chrześcijańskiej. Obiecałem oddać książkę, gdy będzie w Polsce ponownie. Książka jest gdzieś na półce do dzisiaj…

Tadeusz Juliszewski 

VIII. Proszę się rozebrać

   Profesora Ryszarda Gąskę poznałem w 1969 roku (był wtedy, w stopniu docenta, następcą Profesora Michała Wójcickiego, kierownika Katedry Mechanizacji Rolnictwa). Już wtedy nosił niezwykle silne okulary -  szkła przypominające wycięte dna butelek. Spoza tych grubych szkieł trudno było dostrzec oczy.

   Krysia C., pierwsza „dziekanica” na utworzonym w 1972 roku Wydziale Techniki i Energetyki Rolnictwa, opowiedziała mi taką historię: „Początkowo bardzo nie lubiłam docenta Gąski. „Oblał” mnie na egzaminie z „Maszyn rolniczych”, mimo że byłam bardzo dobrze przygotowana do egzaminu i bardzo dobrze odpowiadałam. Miałam jednak w dłoni kartkę papieru, z którą weszłam na egzamin - zaproszona przez doc. Gąskę. Na kartce były moje notatki wykładowe. Gdy wychodziłam z gabinetu, docent Gąska spostrzegł kartkę i polecił ją oddać. Po chwili poprosił mnie do gabinetu ponownie, by oznajmić, że uzyskałam ocenę niedostateczną. W kolejnym terminie egzamin zdałam bez problemu. Po latach, gdy doc. Gąska przyjmował mnie do pracy dziekańskiej, oznajmiłam mu, że go bardzo nie lubię za krzywdzącą ocenę niedostateczną w pierwszym terminie egzaminu. Doc. Gąska zażenowany wyjaśnił, że przyczyną była nie moja niewiedza, lecz Jego okulary! Otóż studenci, wiedząc, że doc. Gąska niedowidzi korzystali ze „ściąg”, których - jak myśleli - egzaminator nie dostrzega. Tak też doc. Gąska pomyślał podczas egzaminu o Krysi Ciaputowej.”

   Koniec historii o Krysi: jako „dziekanica” była zaufanym, bardzo bliskim, współpracownikiem już Profesora Gąski. Bardzo szanowali się wzajemnie i lubili.
   Inna historia jest nieco pikantna. Na egzamin zgłosiła się studentka studiów zaocznych ubrana w elegancką, ciemną, sukienkę (wtedy wszyscy studenci przychodzili na egzamin w strojach wizytowych…). Kiepsko widzący przez okulary docent Gąska wziął wizytową suknię studentki za wierzchni płaszcz. „Proszę się rozebrać” mówi do studentki wskazując na wieszak. Studentka spłonęła rumieńcem nie wiedząc o co chodzi egzaminatorowi… „Dlaczego Pani się nie rozbiera? Proszę się rozebrać” ponownie zwraca się do studentki docent Gąska. Studentka „płonie” na twarzy. Dopiero po chwili nieporozumienie zostało wyjaśnione (studentka nie rozbierała się!). Wyniku egzaminu nie znam.

Tadeusz Juliszewski

IX. Opowieść Pawła

    Ponieważ średnią ocen w okresie studiowania (Wydz. Rolniczy 1968-73) specjalnie nie błyszczałem, a było to kryterium kontynuacji studiów magisterskich - niestety IV rok kontynuowałem na kursie inżynierskim. Tuż przed rozpoczęciem ostatniego semestru na IV roku z kolegą Jackiem kombinowaliśmy jakby tu o 1 rok przedłużyć sobie studencki byt bez   urlopu dziekańskiego. Była wczesna wiosna 1972 r. Gdy wracaliśmy z ćwiczeń, bodaj z entomologii, wstąpiliśmy jeszcze przed południem na piwo do baru sezonowego „Karmelek” na ul. Karmelickiej, który to właśnie w tym dniu otwarli. Usiedliśmy przy jednym ze stolików w podwórku, na którym było jeszcze trochę śniegu, a zrobiło się b. ciepło i słonecznie. Wypiliśmy po kilka butelek 0.33 l Krakowskiego piwa. W trakcie tej mini piwnej biesiady przyszedł mi do głowy pewien pomysł, mianowicie: przypomniałem sobie, że w czasie egzaminu z Żywienia zwierząt (na III roku) prof. Trela proponował przyjęcie studentów z Wydz. Rolniczego na magisterium do swojej katedry. Kolega Jacek, z natury ogromnie sceptyczny, mówi: „Głupiś - przecież on się z nas wyśmieje”. „Co ci zależy” - mówię – „najwyżej nas przegoni”. Po 5 piwie - i zażyciu kilku miętowych cukierków - udaliśmy się do profesora Treli z naszą szaloną propozycją, przypominając mu co mówił w czasie egzaminu. Ku naszemu zdziwieniu prof. rzekł: "Chłopaki z nieba mi spadliście, bo mam dla was propozycję pracy magisterskiej". Tak zaskoczeni pytamy, ale gdzie my teraz mamy robić specjalizację i jaką, przecież koledzy mają już za sobą 1 semestr na magisterskim. Profesor kazał nam udać się do doc. Filipka na łąkarstwo, gdyż ma propozycję pracy łąkarsko-żywieniowej. Od razu udaliśmy się do Katedry Łąkarstwa, gdzie zastaliśmy doc. Filipka i mówimy o co chodzi. Docent tylko się zaśmiał pod nosem i mówi "Co on znowu wymyślił", ale nie był specjalnie nastawiony negatywnie. Powiedział tak: „Idżcie jeszcze raz do prof. Treli niech sprecyzuje temat tej pracy i przyjdźcie z tym do mnie jeszcze raz - a najlepiej dzisiaj”. Tak zrobiliśmy. Gdy wróciliśmy do docenta z konkretnym tematem   - on temu się przyjrzał, chwilę się zastanowił (temat był dość dziwny i dla 2 osób) i mówi: „A co z zaległym materiałem z ćwiczeń seminaryjnych z minionego semestru ?”. Powiedzieliśmy, aby zapodał zakres tematyczny do odrobienia. „No to proszę opanować tematykę z I tomu :Łąkarstwa" Falkowskiego i za 2 tygodnie was przepytam”, a od zaraz rozpocząć z grupą łąkarską ćwiczenia seminaryjne. Po 2 tygodniach przyszliśmy w wyznaczonym terminie do doc. Filipka, który nam postawił jedno pytanie: „Kto jest autorem rozdziału (wymienił rozdział) z I tomu w/w podręcznika ?”. My oczywiście nie potrafiliśmy odpowiedzieć, na co docent mówi: „Pewnie i tak niewiele wiecie z powyższej tematyki, ale w letniej sesji będziecie zdawać egzamin z łąkarstwa, to ja już was przypilnuję”. Pamiętając o tym do egzaminu przygotowaliśmy się solidnie. I tak bez "dziekanki" przedłużyliśmy sobie o 1 rok studencki żywot, bo żal było opuszczać Kraków rok wcześniej, nie mówiąc już o atrakcyjności tej specjalizacji: liczne ćwiczenia terenowe, wyjazdy do Jaworek, Czarnego Potoku, na Podhale i wiele innych atrakcji, no i pewien luz na V roku. Kiedy na jednym ze spotkań rocznikowych kolega z roku w swoich zwierzeniach powiedział, że w karierze studenckiej, a potem naukowej, dzięki pracowitości osiągnął bardzo wiele ale  "szczęście też trzeba było mieć" - to pomyślałem, że i mnie ono wybitnie sprzyjało.

Libera Paweł